sobota, grudnia 16, 2006

[damn-io]

Niezachciałby się ułożyć

do lotu



w ciemności szeptach warg splotu niepamiętać



nadziei błysk przecina sen jasną zorzą



niknąc nabiera przemyśleń w usta

ustawicznie milcząc



kapie snem nie za długim jeszcze nienadeszłym









nie będę Cię budził,

poczekam aż zaśniesz



by wkraść w ramie nocy

we włosy twe gładkie







watchin' tha' blindness of my soul'a

control tha'?



nowaytogetoutofme 

wtorek, grudnia 12, 2006

[mnieto]

...

Leżał. Może jednak leżał? Ciężar powietrza w płucach nie pozwalał myśleć trzeźwo. Powieki stalową kurtyną spadły na oczy. Wsłuchiwał się w cisze by dać sobie nadzieję, że to jednak nie jest cisza. Ale - cisza. Cisza bezwzględna, bezwymiarowa. Nie było nic prócz chyżych jego myśli przeskakujących po wyimaginowanych ucieczkach. Oczy jego pracowały. Nie było nic, co mógłby poczuć. Cisza opanowała jego oczy.
Było biało. Nie mógł otworzyć uczy, ale wiedział że biel dominowała nie zostawiając innej barwie przestrzeni. Biel biła go po twarzy, smagała lodem.

Szum jednostajny, miliardów opadnięć trwał może minutę. Uzmysłowił sobie, że słyszał go cały czas, a słyszał go ciszą.

Nie potrafił wypowiedzieć słowa radości, a radość mówiła jego myślami.

Smutek szumiał pusty a on umierał szczęśliwy, losem zaginionych konwertytów. Usłyszał światło. 

sobota, grudnia 02, 2006

[jace]

ja chcę poznać warszawskie środowisko artystyczno-twórczo-biznesowo-pijackie od środka.
jak czopek

[co...]

Haha,



właśnie się boję,

prawym Twoim okiem,

na tramwajskim krześle.



Strach pęta mą głowę oczy uciekają za kontuar ręki.



Pędzę.

Boję się.

Zapomniałem jak się biega.



Już tylko chodzenie w pamięci mej dziury wierci wolno, jednostajnie.



Gwiazd żniwo zbiorę w żółtych sodu blaskach, bez ograniczeń, niewoli w twarz wykrzyknąć wiatrem wolność.

[bubbaman]

Moje śniadanie składa się z:
hamburgera / dwóch hamburgerów


Mój obiad składa się z:
hamburgera / dwóch hamburgerów / trzech hamburgerów /czterech hamburgerów / pięciu hamburgerów

Moja kolacja skłąda się z:
hamburgera / dwóch hamburgerów / trzech hamburgerów

I na dokładkę codzień życzę sobie smacznego.

środa, listopada 29, 2006

[wióropuch]

spokojność

kraina cieniem chmur ukołysana
nad miastem

równina oceanu
atlantyd

mrowia się gwiazd wychylają z przestrzeni
na siatkówkach żałość śpiewając

bądź

co bądź

kim bądź

bądź mi mną
miną

luster

środa, listopada 15, 2006

[nowość]

i-m-po co to wszystko...?
z głuchym szumem opada kurtyna oczu
ukazując.
(Tak, ukazując, a dlaczegóż by miała nie ukazywać.)
No więc opada kurtyna oczu
ukazując
(ile jeszcze razy skoncentruję się na tym słowie?)
oczu
ukazując
wielokrotność świata zastanego

mnogość barw przyprawia o dreszcze nawet najbardziej zacietrzewionych w swojej obiektywności teoretyków estetyki koloru

a mnie osobiście... lata to

mam to gdzieś

mi to lotto

jak się teraz zwykło mówić.

Teraz.

"Teraz" właśnie teraz staje się tak oczywistą przeszłością,
tak najbanalniejszą ze wszystkich własnością czasu minionego,
że trudno mówić o jakimkolwiek momencie który jest, bo wszystkie albo już były - albo dopiero nadejdą.

Łapię uśmiech księżyca przez siedemnaście par drzwi otwartych na oścież.
Nie chcę umierać wyschnięty.
Krzepki.
Taaak, bo to już zupełnie inna sprawa.
Konstruowanie własnych osądów może odbić się negatywnie na stosunku ogółu do niepokornej jednostki.
Wybierasz życie czy przeżycie?

.banały

jedyną chrostą na gładkim dotąd, wypolerowanym wielokrotnym spojrzeniem słonecznego ciepła lecz również pomarszczonym bojaźnią wzroku własnego fragmencie głowy pozostaje wciąż pytanie o niezmiennej formule, oczekujące na arbitralną odpowiedź jednostkową.

kim .me?

niedziela, listopada 05, 2006

[parę rzeczy na te święte urodziny setne]

[once, "nadaj mi imię" said:]

próbowałem już coś napisać
próbowałem

już próbowałem wszystkiego;
gwiazd z marmoladą,
długich kroków we mgle,
i szczęścia prosto z ust twoich.

Już próbowałem ulec i nie uległem sobie.

On dalej siedział, wstając z każdym uderzeniem serca

**************************************

[dostanie]

sen morzy najfajniejsze fragmenty mego serca
uciekam nie dopalając papierosa w cichy azyl popielniczki miękki popiół

nie chcę już więcej siedzieć poza i w środku tego w środku czego siedzieć mi zapisano.

**************************************

[W poszukiwaniu miłości.]
Rozdział pierwszy ucieka wąską ścieżką
we mgłę.
Schylone kroki, zimno.
Ucieka szybko by nic, co było, nie uciekło.

Kocham Cię,
miłością jedną.
Co wielu się gwiazd wyrzeka,
miłością wielu strumieni,
co w ciemnogranatowe
się zlewa niebo
oceanu.

Bezmiernie brzemienny nastrój
usta w powielaczu.

Tak to mogło wyglądać,
by najpoczciwsze sądy,
nie stały niżej niż rozum.

Szelest ulatuje wspomnieniom,
co otwierają książki
ramieniem ołówka.

__________________ ______ _____ ____ ____ __ _ _ _ _ _

do kogo innego wszystko.

Co do mnie?

zgadnij.

czwartek, października 26, 2006

[dobranoc]

pustka, bezdenna odchłań ciszy

szmerów, szelestów niknie w oddali rozmazane światło

bezdennie ciemno i beznamiętnie oświetla cień

i tylko gwiazdy błyszczą w szarych oczach

sobota, października 21, 2006

niedziela, października 15, 2006

[pachniesz pantoflami]

andy nickname
ma horyzont wypiełniony cieniem parafraz

przelatujących

oknem jego snu
gdy księżyc wschodzi nad brzozami

niedziela, września 24, 2006

[beempe]

Gdy spadnie kurtyna nocy
poezja krwawą czernią zacznie wgryzać się w parapet
wpatrywać będą się we mnie
samotne
bezprzytomne
lamp ulicznych oczy



Image Hosted by ImageShack.us


[beempejnt]

wtorek, sierpnia 29, 2006

[wibethout]




wiarołomne niechaj śpią w dolinach
w rozpadlinach, myśli moje
w szalu rosy skronie
niech usypia chwila

gdy szarpać zacznie wicher
wierzchołkami świerków
ciemne chmury z wierchów
spłyną w tą dolinę

niech śpi dalej co spać ma
i nigdy się nie budzi


Zapominam kropka. Przecinek też. Jechałem ostatnio autobusem. Z miasta do miasta trasa prosta na przestrzał dziesięć kilometrów. Przystanek środkowy bardziej niż mnie drzwi otwierają się i wsiada. Koło pięćdziesiątki. Niepewnie. Bardzo. Ubiór letni eleganckiego starszego pana, jasna lekka kurtka, spodnie. Czupryna lekko przypruszona siwizną. Rozgląda się. Chce usiąść a jednak powstrzymuje go widok nowego pokolenia rozpartego wygodnie na fotelach. Lekkie wachanie można było dostrzec w nieskoordynowaniu jego ruchów. Stanął i zaczął patrzeć. Autobus ruszył. Z każdym obrotem jego głowy, stawała się większa.

Przykre uczucie ogarnęło mnie z nienacka. Otóż uświadomiłem sobie to przed czym mechanizm obronny psychiki starał się mnie ustrzec.

W momencie eksplodował w moich oczach tysiącem słomianych barw i zapachem świeżego łajna. Wytrysnęła z niego małowioskowość. Straszne i przytłaczające. Stał bezradnie rozglądając się i już prawie nie było go widaćć zza kopy słomy która wyrosła tuż u jego stóp.

Odwróciłem głowę spoglądając na zalane słońcem pola uprawne. Pomyślałem że czasem dobrze że szyba autobusu oddziela mnie od wiejskiego świata.

piątek, sierpnia 18, 2006

[when'y]

zamykam, gaszę
światło okien

gwiazdy poddasze
ciemnością oplotły

w pudełku gwasze
nieużywane płaczą


Po szczęściu beznadzieji
Po straconym wietrze

uczuć

poniedziałek, lipca 31, 2006

[dpp]

Mam nieodparte wrażenie, że siedzę obok. Siedzę obok a całe to zamieszanie coraz szybciej mknie przed siebie zamykając oczy na każdym przystanku żeby nie widzieć przerw. Pędzący pociąg rozgorzał a lawina kolorów rozgościła się z siłą bomby wodorowej w mózgach rozpychając ich ściany do granic wytrzymałości. Nie chcę już dłużej spadać myśląc, że wzbijam się w przestworza. Siedzę obok i mówię do siebie stań przeklęty, usiądź, chociaż zwolnij tempa, przystań na chwilę i odpocznij.

Nie daje odejść.

To nie da mi tak poprostu zniknąć i zapaść się pod ziemię. Nawet jeśli nie będzie tego poza mną i w innych, będzie we mnie.

_____________________________
 doppisz mnie kawałek pproszę

niedziela, lipca 02, 2006

[do d.ciebie]

Czy widziałaś kiedyś
czerń oceanu nocy,
co kroplami gwiazd
roziskrza Twe oczy

I wylewa swe ciemne
nieprzebrane tonie
na rozświetlone gwiazdami
gładkie Twoje dłonie?


Czy widziałaś świeżą
bryzę drogi mlecznej,
co nieba pas rozbiela
zwiewnym atramentem

I włosów Twych jedwabnych
jasny potok co spływa,
rozświetlany jej światłem
i w ciemnościach się skrywa?


Czy widziałaś kiedykolwiek
mgłę nocy bezchmurnej,
ten dym granatowy,
co wolnym się szturmem

rzuca na gwiazd piasek
rozsypany w przestrzeni,
a zasłoniwszy się nimi
ich blaskiem się mieni?




Czyś Ty kiedy uczuła
na dłoniach swych smukłych
ledwo wyczuwalny
wiatru powiew smutny,

co szepce zazdrosny
o dłoniach Twych delikatnych,
i z żałości milknie
jakby nie był wiatrem?


Czy czułaś zapach rumianku
gdy pieści twe włosy
a mięta wonią świeżą
z kropelkami rosy,

mchem i leśną ciszą
próbuje Twemu ciału
cześć oddać układając
je w najmiększym posłaniu?

poniedziałek, kwietnia 10, 2006

[bezradnie]

Kim właściwie jesteś, Mientosz?

Pytanie skierowane do wewnątrz siebie odbijało się echem o ściany bezdennej studni egzystencjonalnej pustki. Cięło neurony jak ostrze harpuna, raniąc coraz głębiej.

Wypaleni.

- Masz minus - odedzwał się nagle głos spod dywanu - Nawet niewiesz ile ma lat!


[mntsh#n]
[by entio]

Zapalał się i gasł cyklicznie z cichym westchnieniem każdego ranka. Działał jak najlepszy model turbosprężarki - dokładnie wtedy, kiedy ktoś tego chciał.

Nagle zamilkł, nastroszył uszy, wypiął dumnie kulę, niczym miecz i wsparłszy się na niej spoczął w pozie zdobywcy.

- Nic z tego, panie piękny. Słońce zachodzi.

Mientosz nie zrażając się nieprzyjemnym zapachem mroku stawił mu odważnie czoła z wyrytym w czole okrzykiem: "Pierdolę!".

czwartek, kwietnia 06, 2006

[I]

I stało się.
Zamienił się w słowo lekki podmuch wiatru
co twoje włosy głaskał.
Niewypowiedziane.
Kaskady wersów spływają
po szlanych oczu parawanie.
Ciszą grają twoje palce
na moich dłoniach
kurczowo zaciśnięte
puchną z zimna.

sobota, lutego 25, 2006

[ferment, egzystencjonalny smród]

dystyngowany
(jak kupka nawozu)
wstałem i szklanym wzrokiem wodziłem za ślizgającymi sie po podłodze krokami. Wyczerpująca bitwa z uciekającą w sen świadomością rzuciła mnie na skraj lodówki. Prawie po omacku schwyciłem desperacko spoconymi dłońmi chłodne drzwiczki, opierając na nich cały ciężar życia.
Umieram powalony nawałnicą kolorów i zapachów.
Sięgam. Ręka trafia pustkę.

Gdzie się podziała moja lodówka?
Gdzie się podziała moja ręka?

Niezważając na dalszy rozwój wypadków zostawiłem je sobie samym udając się jak najśpieszniej ku rozwartym ramionom mego łóżka. Miękkości, alabastrowych falban delikatność sennie tuli bielą do snu ciemność na zewnątrz.

Bieg zdarzeń biegł dookoła, ludzie biegli za nim dookoła mnie, biegły krzyki. Leżałem w swoim łóżku miękkim przytulnym w epicentrum ciszy na środku ruchliwej ulicy.

Jął gasnąć z wolna jakiś ogień we mnie, począł się żar dopalać, sen morzył. Przeciągłe ziewania świateł samochodów omijających moje łóżko zwalniały, ciemniały, głuchły. Wszystko uciekało, odchodziło. W głowie została mi tylko jedna myśl. Jedna, której gotów byłem bronić do końca. W pełnej desperacji próbowałem znaleźć sposób by ją zapamiętać.
By nie zgubić.
Jedna myśl; "napiszę sobie inne życie"

wtorek, lutego 21, 2006

[niebotyczne]

przepraszam za to co było
i za to czego nie było

alchemia śpiewów odgarnia mróz
gdy wichru brak
poczekaj a w stukot
wejdziesz sam
grając tak
jakbyś chciał
bębenkach brzmi jeszcze pamieci śpiew
posłuchaj mnie, a dojdziesz do tego że

jesteś jak ja
autonomicznym bytem
szukasz wśród wydm
tego co mogłoby być

[d-o-rany]

orchideo smaku
sam z tym
stań się
raz nie kwasem

niedziela, lutego 19, 2006

[nic,co]

sangwina, węgiel, kreda, sól
jak kwaśny syrop życia tchu
polany leśne pełne mchu
kładą mnie lekko w śpiwór snów

sangwina, węgiel, kreda, noc
obnażam myśli głupie bo
na wątłych słupach rozbił ktoś
namioty bogów w prosty skos

nic co z boga zostało
sławi po sufit wielkie drzwi szafy
zamkniętej na tysiąc kluczy

otwórz dźwierza wrota podwoje odkryj na ganku stoję, się boje
wielce me serce strach ściska, przeczysta
o zdroju aksamitów powiedz, daj mi łzę otrzeć ci ze spuchniętych powiek
etc...

(Powtarzać do nieskończoności. Nie zdania ciągu. Całości.)


Love's lasting.

sobota, lutego 18, 2006

[ceceteeee...]

I

Kiedy?
Fantatycznie nocą miasto przystrojone w barwy
Latarnie żółcienią zalewają oczy
Ślizga się sen lepki po krawędziach powiek
Ciemnością niewyraźną szorstkość murów broczy

II

- Ty nawet niewiesz co to znaczy miłość! - roześmiał się szyderczo.
- Ja też nie... - posmutniał nagle, zamilkł zamyślając się, zasępił i przybrał szarawy nieco wyraz twarzy.

- Bo nie ma już komu pokazywać świata

czwartek, lutego 16, 2006

[e-not]

zaraz ucieknę
ucieknę w myśl gęstą
daleko gwiazdom
zasłonię oczy

zaraz pobiegnę
by nie zwariować
szukać siebie

ucieknę, pobiegnę w zieloność suchych wspomnień traw
szmery leśnych

.?

a znaczę ja tyle co szelest

gdzieś ukryty wśród alabastrów

płatków

środa, lutego 15, 2006

opadam

pierdolę

zapominam

nawet jeden dzień
nawet jeden sen

nawet pięć okruchów

nawet oczy....

wtorek, lutego 14, 2006

[mmm]

Kiedy teraz stanie się
tak ostateczną przeszłością

że noc minie w pośpiechu
gubiąc garście gwiazd

tylko szepce księżyc popatrz w dal
otchłani gęste, oko nieba studni

przedłuż chwilę, ocal dzisiaj
kapiąc z chmury dmuchaj snem

/

tak, tą najważniejszą
kształtowaną w świecie bezkształtnym

wizją... fiołkiem, zapach, niesie wiatr lekki,
przez siedem kropel spadam

niespokojny lot skończony


____________________________

na starych zdjęciach
szuklam cię blisko bliżej mnie stojącej

w głupiej naiwności mojej
w moim świecie

modemowe tragedie
kabel długi cienki sie rwie sie sieć

poniedziałek, lutego 06, 2006

[jaone]

*
To był luty,
jesień
kipiała wiosną w falach wierszy,
akordami bieli
kapała z nieba

puch wkradał się w usta
najmocniej ściśnięte,
niebo tak potężnie
szumiało gwiazdami.

zapach lata się niósł
przez ubielone kobierce
kwiatów na śniegu
rzeźbionych ciepłem

sen morzy także
fragmenty najważniejsze
zapominam-y?


**
Potem czerwiec,
skute
lodem ciemnym poezje,
na polanach nocą
cicho dobrzmiewały

zapach ten nie ten
świata
indie, barcelona,
mało - samoloty

świat się kręcił
słowa nieme,
ciche, leśne
wieczór, noc
w cieniach spojrzeń
dojrzewamy

***
Listopad,
korale nieco poważniejsze
gwiazd naszych zaklęte
w wieki nieba czernią

zima bukiet złości
promienieje na szczęście
układa do snu wartości,
walczy z wiatrakami

całkiem na poważnie
szlochem i lamentem
z kości słoniowej
wymyślamy zamek


****
Ahoj Atlantydo!

niedziela, lutego 05, 2006

[błęzkitny]

nie chcę cierpień
w szarości mgieł szerokokątnym obiektywem oczu
nieba błękit ciemność w ponurej perspektywie

wichrem łez rzęsistym deszczem
rzęs tupotem o ściany pustej czaszki
obrazy cięgiem na bruk pamięci

by krew znaczyła kres dróg

środa, lutego 01, 2006

[niełatwo]

niełatwo jest
wymyślić siebie

bo...

wtorek, stycznia 24, 2006

[gendre]

Gdy mówił, wiosna kwitła pełnią młodości w radosnym tembrze jego głosu, i przez wypełniony szklaną pieśnią deszczu pokój przetaczała się bezchmurna burza pełni słońca.
Anna siedziała nieruchomo roniąc ukradkiem gorzkie spojrzenia ciekawskiej pary oczu. Bezdech falami wstrzymywał powietrze, jak partie chłodu w ciepłym wietrze wiosennej ulewy. Deszcz w dlaszym ciągu wybijał na szybach melodię przygnębiającego otępnienia, a Anna trwała i trwała wciąż.
On poruszał wargami dalej, a z ust wylewał mu się rwący potok słów.
Wzbierał. Kategorycznie odmawiał. Karcił, karał. Nadawał sens i bezsens.
Mówił straszne rzeczy lekko, przeraźliwie lekko, unosząc intencję, wyżej, wysoko, hen, tam gdzieś sens mowy topiąc, jak żuraw nogę brodząc wśród sitowia zatknął sens mowy swoje dostojnie i szybko w oceanach nieba.
A słowa wiatrem pędził po stepach ciszy. Głosek tętent galopował z furią po ścianach świdrującym echem. Smagał siebie, odbierał.
Pędził, zmieniał, wyrywał, chłodem gnębił.
Przerwał.
Błysk w studni jego oka zaświecił tryumfalnie na krótkie mgnienie sekund, po czym zgasł, wyblakł, a gdy bledł, wydawał pomruk, jęk głuchy z siebie osuwając się nieświadomie na płaszczyznę podłogi.

***

Anna Kołysana pamięcią w metrum deszczu spoglądała pustymi, zimnymi paciorami szklanych oczu, na pokój.
Widząc tylko ostanią kroplę deszczu, która wciąż spadała i lot jej spektakularnie nienaturalny w rozciągłości czasowej zwiastunem był. Był zwiastunem swojego końca. I końca deszczu.

***

Przestawało padać
Chmury poczęły się usuwać i pierwsze nieśmiałe promienie bladego światła biegły mokrym powietrzem i skakały po dolinach.
Anna wstała i stojąc w drzwiach obserwowała jak żółty blask zalewa coraz głębiej mokre pagórki traw niknące w oddali.

***

Czytam Przyszłość w oczach rąk.

niedziela, stycznia 08, 2006

[do s.ciebie]

ah, tak, wiem wiem
jestem za ubogi w oczach
twoich

on jest głębiej płytki

ja niepotrafię
być nikim

nie potrafię, nie chcę
noc umarła

____________<

przegrani? utrapienia?
zasłońce

poniedziałek, stycznia 02, 2006

[sgn/iddt]

coś zmienić w tym życiu
jakiś pęd
ku utrapieniu

smutków szelest kładzie cieniem

ach ty, sęp szarzyński byłaś
wieszcz niknący blaskiem świtów

gardził światłem
zbyt boleśnie

by żar świtem dopadł


takość

bylajaką

nijakość

maca

oczyma

przeciągle

powieki

a to świt zasypia